Tusz ten kupiłam w pakiecie z lakierami, kosztował ok. 30 zł (sam tusz,
bez promocji to wydatek ok. 35). Opis producenta bardzo mnie zachęcił – tusz
miał przede wszystkim „mega pogrubiać rzęsy” (sama mam je dosyć długie więc
zależy mi przede wszystkim na ich pogrubieniu i tylko leciutkim wydłużeniu).
„Tusz posiada wyjątkową szczoteczkę z ultra delikatnymi włóknami, które
otulają każdą rzęsę pojedynczym pociągnięciem. Rzęsy natychmiast są pogrubione
i wymodelowane. Specjalna formuła High-Tech przedłuża szczoteczkę 4 mm włóknami
Black Extensions, dzięki czemu chwyta ona rzęsy rozdzielając je bez efektu
grudek.
Widocznie wydłużone rzęsy od 71% do 83%. Mascara pogrubia je aż
trzynastokrotnie.
Testowana dermatologicznie. Odpowiednia dla osób noszących soczewki kontaktowe.” (cytat za: wizaz.pl)
Testowana dermatologicznie. Odpowiednia dla osób noszących soczewki kontaktowe.” (cytat za: wizaz.pl)
Cóż, skusiła mnie przede
wszystkim wizja pogrubienia, silikonowa szczoteczka i fakt, że tusz jest
odpowiedni dla osób z soczewkami (tak, tak, to ja). A co się okazało? Zapraszam
do recenzji.
Opakowanie tuszu jest klasyczne,
pogrubione, w malinowym kolorze, z naprawdę fajnie wyglądającą szczoteczką w
kształcie baryłki, silikonową – przekonałam się do takich już dawno temu i moim
zdaniem żadna szczoteczka z włoskami nie może się z taką równać.
Ale przejdźmy do sedna, czyli jak
się sprawdza w użyciu. Pomalowałam rzęsy jedną warstwą. Hm, coś nie tak. Jakoś
zagęszczenie nie było takie oszałamiające jak obiecywali (a mało rzęs nie mam
przecież), a i długość pozostawiała wiele do życzenia… Pociągnęłam drugi raz…
No, ok. Było ok. Nie żadne „super”, „wow”, czy nawet „fajnie”. Było po prostu
ok, czyli staropolskie „szału ni ma”. Już wtedy wiedziałam, że rewelacji i
fajerwerków tutaj zabraknie. Ale po półtora miesiąca stosowania go (dwuwarstwowo)
po prostu się załamałam. Tuszu muszę nakładać ze 4 warstwy, żeby rzęsy
wyglądały „jako tako”, a i tak w pakiecie dostaję grudki i sklejone partie
rzęs. Po jednej warstwie to mam wrażenie, że na moich rzęsach nie ma kompletnie
nic. Sprawdziłam datę przydatności tuszu – wszystko było w najlepszym porządku;
szkoda, że tylko na opakowaniu. Mam wrażenie, że albo ten tusz jest do kitu,
albo po 5 tygodniach sobie wysechł…
Dodam dla pewności, że żywotność
tuszu u mnie to ok. 4 – 5 miesięcy. Nie maluję się codziennie, a jeśli już to
nie robię sobie paru warstw – „normalnym” tuszem wystarczy mi jedna. Rzęsy
maluję od 16 – 17 roku życia (czyli będzie już parę ładnych latek), więc mam w
tym wprawę – i naprawdę bardzo rzadko zdarzają mi się sklejone rzęsy.
Tak czy tak – tego tuszu nie
polecam. Chyba że chcecie się bawić jak ja – szkoda mi go wyrzucić dlatego
najpierw maluję się nim, a potem „dorzucam” warstwę innego. I przemęczę się
pewnie jeszcze jakiś czas, a potem z ulgą i zapewne z wilczym biletem go wywalę.
P.S. Foto oka nie mam – obecnie
musiałabym Wam przedstawić albo posklejane, krótkie rzęsy (co nie jest szczytem
moich marzeń, naprawdę!), albo dwie warstwy tuszu – pierwszą tego i kolejną
innego, co mija się z celem, bo to recenzja astora, a nie reklama połączenia
dwóch firm.